Moje pierwsze wspomnienie z kapitalizmu to czekoladowy baton. Nie pamiętam nawet smaku, tylko zachwycające wrażenie cukrowego haju i apetyt na więcej wrażeń. Ten sam stan zdawała się zresztą odczuwać cała młoda Polska.
Pionier sceny techno, Jacek Sienkiewicz myślał, że za chwilę Warszawa zamieni się w drugi Berlin. Dwóch kolegów z łódzkiego podwórka, Robert Jakubowski i Sławek Żak, którzy zorganizowali bodajże największą masową techno-imprezę w kraju, czyli Paradę Wolności, wrócili z Anglii do Polski, gdy tylko zorientowali się, że swoje życie będą mogli tu wieść w atrakcyjnym technicolorze wczesnego kapitalizmu. Inny angielski emigrant, Muniek Staszczyk, po powrocie z Londynu dostał „takiego spida jak przy zakładaniu zespołu”. Grzegorzowi Brzozowiczowi opowiadał: „Nawet te obrzydliwe stragany z bananami, proszkami, majtkami napa¬wały mnie optymizmem, ba ludzie zaczęli brać życie we własne ręce. […]. Komunizm się skończył! Nic lepszego nie mogło się zdarzyć”. Wreszcie można było zarabiać pieniądze, pić w klubach, brać narkotyki i pisać nowe piosenki. Bo tych starych nie chciało się już słuchać, a dotyczyło to nawet takich legend, jak Maanam. W latach 80. zapełniali nawet największe sale koncertowe, w 1991 roku przez kiepską frekwencję i drogie bilety musieli ograniczyć swoją trasę „Nie bój się” z kilkunastu do trzech koncertów.
Miejsce starej gwardii zajmowała nowa, choć z początku szło to dość ospale, w każdym razie, jeśli liczyć popularność wynikami. Jeszcze w 1990 roku przeciętna sprzedaż rockowego winyla zamykała się w 10 tysiącach egzemplarzy, rekordziści tacy jak De Mono, wchodzili na pułap 50 tysięcy. Jednak już za kilka lat branża nabrała rozpędu za sprawą Wilków czy Heya, którym udawało się przekroczyć barierę 200 tysięcy, z dzisiejszej perspektywy wręcz absurdalnie niedosiężną. Wszystko to odbywało się zaś w westernowej atmosferze, bo rynkiem trzęśli różni tajemniczy faceci, którzy mieli wprawdzie walizki pełne pieniędzy, ale też wyraźne braki w profesjonalizmie. Jeden z takich facetów spotkał się z Muńkiem Staszczykiem w warszawskiej knajpie U Szwejka, gdzie zbierali się ludzie z miasta. Położył walizkę kasy na stole, powiedział: „Panowie, no macie tu. Jest OK? Bo ja się spieszę”, i tak podpisali kontrakt na Kinga. Inny wąsaty biznesmen ponoć miał wypłacić zespołowi Incrowd legendarną, kosmiczną zaliczkę w wysokości dwa i pół miliarda złotych, co oczywiście okazało się ściemą i cwaniackim chwytem marketingowym. Tak samo wyglądała organizacja koncertów. „Brum” w 1993 roku opisywał może nie modelowy, ale zapewne też i nie niespotykany przypadek: „Scenografia szaletowa, światło i nagłośnienie szczątkowe, by nie powiedzieć w zaniku, realizator dźwięku wyraźnie ogarnięty letargiem, myślami gdzieś blisko kolejnego odcinka <Dynastii>”. Nawet branżowe imprezy przedstawiały się kabaretowo. W 1995 roku podczas gali Fryderyków Piotr Kaczkowski, jak donosiła „Machina”: „ulokował epokę faraonów dwa tysiące lat temu, myląc się zaledwie o kolejne dwa tysiąclecia”, Marek Biliński się zaciął, Kayah wręcz przeciwnie dostała słowotoku, a Maria Fołtyn wprawdzie mówiła, ale nikt jej nie usłyszał, bo „odjechała jej machina z mikrofonem”. Organizator gali Walter Chełstowski tłumaczył się potem, że artyści może i pletli głupoty, ale też nie da się przecież „dorosłym ludziom pisać tekstów ich osobistych wystąpień. […] Przecież my wszyscy tak naprawdę dopiero […] uczymy się tego typu imprezy”.
Okres pionierski nie potrwał długo, wraz z wejściem do Polski dużych, zachodnich wytwórni branża sprofesjonalizowała się. Muzycy zaczęli zabierać prawników na spotkania z wydawcami, a ci co bardziej popularni płynęli na fali luksusu i egzystowali w naprawdę komfortowych warunkach. Zespół ONA, żeby nagrać płytę, nie tylko wynajął sobie cały ośrodek wypoczynkowy w Sarnówku, ale też ściągnął kucharzy, którzy mieli zadbać o delikatne żołądki muzyków. „Podobno nikt nie przytył” donosiła ironicznie „Machina”. Publiczność z kolei zrobiła się bardziej zblazowana lub też bardziej wybredna. Nawet ściągnięcie zachodniej gwiazdy nie zapewniało już frekwencji. W drugiej połowie lat 90. organizatorzy musieli odwołać koncerty Kiss, INXS czy Davida Bowiego, na występ Alice’a Coopera przyszło zaledwie 400 osób, na Erasure widownia liczyła niecałe 500 osób. Polskich wykonawców oglądano chętnie, ale na darmowych koncertach plenerowych. Do klubów przychodziła bardziej wyrafinowana publiczność, która nie zapłaciłaby za koncert Heya czy ONA, ale za Kury czy Homo Twista już jak najbardziej. Ale to była nisza… Coraz gorzej wyglądała też sprzedaż płyt, wytwórnie ewidentnie traciły nosa. W 1998 roku W 63 minuty dookoła świata Kalibra 44 wydane nakładem niezależnej SP Records rozszedł się lepiej niż nowe płyty Anity Lipnickiej, Maanamu czy Edyty Bartosiewicz. Nadchodził 2000 rok, pluskwa milenijna, krach rynku muzycznego i koniec poptymistycznych lat 90.
Co po nich zostało? Jeśli mierzyć piosenkami i albumami, nie tak dużo. „Machina” w rankingu podsumowującym lata 90. nie umieściła żadnego polskiego (!) albumu nagranego w tym okresie. W rewizjonistycznych listach sporządzonych przez portale „Screenagers” i „Porcys” wprawdzie nie zabrakło ikonicznych najntisowych przebojów, ale już miejsca na szczycie zajmowały piosenki nagrane we wcześniejszych dekadach. Jeśli już to pamięć o muzyce lat 90. przetrwała w postaci mglistych migawek z cukrowego haju – szczeniackich, głupich, wzniosłych momentów, które mogły się zdarzyć tylko wtedy.